refleksje

Album trudnych zdjęć

22 września 2020

Zdarza się, że mówimy o Kościele jak o Matce. Utożsamiamy go z rodziną, z domem. Mówimy o nim w kluczu relacyjności. Czasem to zwykłe patetyzmy bez pokrycia, czasem pełne uczucia wyznanie. Dla mnie są to określenia bardzo bliskie sercu. Tak sam Go rozumiem, tak staram się w nim żyć, tak się w Nim czuję. To rozumienie, próba życia i czucie Kościoła, zaprowadziło mnie w tym ostatnim niełatwym czasie do pewnej refleksji, którą dziele się w tym krótkim tekście. Nie jest on analizą, opisem, czy przedstawieniem własnego punktu widzenia podpartego argumentami. To raczej próba opowiedzenia serca, duża potrzeba wyrażenia go w tym konkretnym aspekcie. 

Rodzinny album. Kiedy patrzę w zawarte w nim zdjęcia, widzę piękne chwilę spędzone z bliskimi. Przedstawiają różne momenty. Pierwsze jest USG, zaraz za nim wielki brzuch mamy i ja w nim schowany. Po nim porodówka i przejazd do domu zielonym Polonezem Caro dziadka. Jest zdjęcie ze chrztu z kruczoczarnymi włosami taty dziś już prawie całkiem białymi. Są pierwsze kąpiele z udziałem babci, pasowanie na przedszkolaka, narodziny brata Michała, pierwszy dzień w szkole. W miedzy czasie są też zdjęcia całkiem głupie – np. golasa między paprotkami (któż takiego nie posiada?). I Komunia, stos prezentów i pobożnie złożone ręce – chyba pierwszy i ostatni raz tak skrupulatnie. Są święta, wesela, zagraniczne wakacje, weekendowe wypady w góry, narty, rocznice, uroczystości, bale, apele, sportowe sukcesy. W końcu narodziny siostry, moje obłóczyny… Każde ze zdjęć – a grubych albumów jest co najmniej kilka – wpisuje się w kontekst radości. Przerzucana strona po stronie powoduje na mojej twarzy uśmiech. Przeszło dwadzieścia lat uwiecznionych na fotografiach opowiada o sielankowym życiu pełnym szczęścia.
A przecież to nie prawda! To znaczy, nie cała prawda. Kilku ujęć brakuje. Gdzie są te wszystkie zdjęcia z sytuacji trudnych i bolesnych? Czy naprawdę nigdy nie płakałem? Gdzie jest zdjęcie oddające zawstydzenie z przedszkola gdy wyciąłem sobie we włosach dziurę nożyczkami? Gdzie fotografia pierwszej uwagi z dzienniczka? Gdzie podziała się odbitka zapłakanej twarzy w czepku i wiszących na szyi okularkach po pierwszej dyskwalifikacji? Gdzie są fotki z naszego rodzinnego kryzysowania? Te z cichymi dniami rodziców, te z moimi i brata siniakami po naszej kolejnej bójce? Na której półce znajdę album z drugą stroną medalu życia rodzinnego? Tego albumu w naszym domu zwyczajnie nie ma. I myślę, że nie jesteśmy tu jakimś wyjątkiem.

Kościelny album. Kiedy w ten sam sposób popatrzę na moje życie w Kościele, widzę pewne podobieństwo, jakby tendencję przeżywania, przechowywania i nabożnego traktowania pięknych wspomnień. Z dużą wdzięcznością wspominam wychowanie w ostatnich latach pontyfikatu papieża Wojtyły. Byłem wychowywany w latach, gdy na religię w podstawówce chodzili niemal wszyscy. Byłem wychowywany w czasach, w których rano w adwencie przed szkołą, chodziliśmy wspólnie z koleżankami i kolegami na roraty. W czasach, w których w październiku cała klasa z rodzicami chodziła na różaniec, w maju na majówki, a w wakacje całym autokarem jeździliśmy na kolonie z parafii. Byłem nastolatkiem działającym w wielkiej ogólnopolskiej wspólnocie zrzeszającej blisko 500 młodych. Miałem sensownych, rozumiejących mnie spowiedników i duszpasterzy. 
To piękne  wspomnienia. Za wszystkie z nich pozostaje wdzięczny, bo rodzą na mojej twarzy uśmiech, a w sercu radość. Żadnego z nich nie umniejszam, ale będąc jednak nieco bardziej świadomym, widzę, że oprócz nich były też inne, których widzieć może nie umiałem, a może zwyczajnie nie chciałem. Rzeczywiście spotykałem dobrych księży, zakonników, zakonnice, choć przypominają mi się też sprawy trudne i dziwne. Widziałem drogie samochody, drogi sprzęt, zatrudnienie bez umowy, nietakt w stosunku do drugiego człowieka. Widziałem brak zrozumienia ludzi żyjących w rodzinach, pracujących. Widziałem oderwanie od rzeczywistości, wysłuchiwałem głupot w kazaniach. Miałem okazję słyszeć narzekania na rzeczy otrzymane za darmo. Patrzyłem na nałogi. Wtedy za dużo nie mówiło się o grzechu Kościoła, o bolączkach i problemach jakie go trawią od środka. Wychowano mnie w poczuciu „świętości” Kościoła, ale nie tej prawdziwej – wynikającej z jego zakorzenieniu w Chrystusie, lecz raczej w fałszywym, wygodnym wyobrażeniu i nieznajomości jego całościowego oblicza. Nie widziałem zbyt wielu spośród słabości – ale te noszone w pamięci, były przemilczane, chowane i wypierane… dziś widzę, że także przeze mnie.

Kocham moją Rodzinę. Kocham Mamę i Tatę. Kocham brata i siostrę. Kocham ich i to jedna z najpiękniejszych miłości pośród tych przeżywanych z drugim człowiekiem. Nie zmieni tego faktu żaden z albumów pełnych zdjęć trudnych. Nie ma on żadnego wpływu na tę relację. Choć nie, ma on ogromny wpływ – bo mimo, że nie zajmuje miejsca na żadnej z domowych półek jest nam znany z całą swą zawartością. Znamy się cali. Rozmawialiśmy wspólnie o tych doświadczeniach biednych w miłość. Są w nas na poziomie świadomości, ale po za nami na poziomie relacji. Są ważne, bo uzdrowione. Przyczyniają się do budowania naszego Domu. Nie są jak szambo, które w każdej chwili może wybuchnąć i zepsuć całe piękno, ale jak najlepszy nawóz, który w trudnych warunkach użyźnia glebę wspólnego wzrostu.

Kocham Kościół. Kocham Go i to najpiękniejsza miłość z tych przeżywanych w relacji łączącej w sobie wymiar ludzki i Boży, zmysłowy i mistyczny. Nie zmieni tego faktu żaden z albumów pełnych zdjęć trudnych – w tym też i moich!. Nie ma on żadnego wpływu na tę relację. Choć nie, ma on ogromny wpływ – bo przez swoje Tabu  rodzi we mnie strach, odbiera mi życie. Tworzy podział, przez co zabiera poczucie uczciwości i zaufania. Sprawia, że zaczynamy się od siebie oddalać i słabiej znać. Nigdy nie rozmawialiśmy wspólnie o tych doświadczeniach biednych w miłość. Są w nas na poziomie świadomości i w nas na poziomie relacji. Są trudne, bo chore. Przyczyniają się do burzenia naszego Domu. Są jak szambo, które wybucha co jakiś czas i psuje całe piękno, a mogłoby być nawozem, który w trudnych chwilach użyźniałby glebę wspólnego wzrostu.

Mam marzenie. Chciałbym kiedyś móc wsadzić do naszego „kościelnego albumu” zdjęcie przedstawiające tę chwilę – czas wychodzenie grzechu i spraw trudnych. Marzy mi się, żeby móc na nie popatrzeć, zapłakać czy zasmucić się przez chwilę nad wydarzeniami, które przedstawia – ale potem popatrzeć w prawo i w lewo, na tych wszystkich razem ze mną oglądających i trwać w pokoju osób sobie bliskich, które nie żyją już strachem, ale nowym życiem. Życiem nawróconym, porzuconym grzechem. Mam marzenie, do którego spełniania zaprasza mnie miłość – w tym marzeniu wygrywa dobro.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *